piątek, 4 lipca 2014

Papierowo...

Kartki wyszły, jakie wyszły. Z dziewczynką nieco przekombinowane, jednak wedle życzenia. Ostatnia z chłopcem na fioletowym tle dla Stasiowej pani, fanki fioletów... Zdjęcia nieporadne odbierają urok. Choć bowiem karteczki dość nieporadne, w rzeczywistości wyglądały dosyć przyjemnie i powabnie.
Pozdrawiam cieplutko, życzę spokojnego, dobrego odpoczywania...

ps. jakość zdjęć tragiczna, wiem, przepraszam. To ostatni dech aparatu. padł nieborak, zostawił po sobie tylko to co widać...

środa, 2 lipca 2014

Malutek z antenką - V. Enginger

To mój Synuk! Choć właściwie w bereciku chodziła Kasia, z antenką, jak najbardziej...
Pozdrawiam gorąco, parnie i żarnie...

wtorek, 1 lipca 2014

"Stasiu" of Liberty (3)

czyli człapiemy w zieloną panią...
Na tarasiku pobyli, oczu nacieszyli. Oddech, nowe siły i można iść dalej. Wracamy do środka. Jest jasno, widno i chłodno. Panie strażniczki z kącika wypatrzyły nas i wołają do siebie. Wszak my ci zaobrączkowani. Okazuje się, że nie wszyscy kolorowe paseczki na nadgarstkach mają, wręcz niewielu ich, by nie powiedzieć, że na ten moment tylko my. Podchodzimy. Pani opaski rozrywa, pozbawia nas ich, prawie jak ubrania, zaporkę odciąga i każe gęsiego iść w górę przed się. Robi się nagle niewiarygodnie ciasno. Tak od biodra do biodra. Nie zauważyłam wcześniej wejścia do SL. Maleńkie, drobniutkie, chudziutkie. Mozolimy się. Mąż, dziecko starsze, dziecko młodsze i na końcu ja. Przed nami 46 metrów w górę. Przede mną piętki Stasia. Stopnie wysokie i wąskie. Damska dziewiątka nie mieści się. Pół stopy zwisa. Niekomfortowo jakoś. Idziemy. Odwrotu już nie ma. Nie ma możliwości zejścia. 
To droga tylko w jedną stronę. Coraz ciemniej, coraz duszniej. Staś co chwilka częstuje mnie piętą w nos. Zostaję na odległość stopnia. Mały nie lubi wysokości, a to stromizna dzika. Dziecko woła. Czuje się bezpieczniej, kiedy czuje, że jestem tuż "obok". Brakuje tchu. Nie rozmawiamy. Wspinamy się. Ręce dziwnie mokre. Kolanka zaczynają drżeć. Kręcimy się jak bąki po spiralce w górę. Pocieszam siebie i Malucha, że na górze czeka nas prawdziwa uczta. Wszak zawsze tak jest - mozoł wspinaczki nagradzają piękne widoki, aż do zaparcia tchu... Będą na pewno. Póki co w mroku, no półmroku, wyziera tylko bliźniacza spiralka schodów. Pewnie ta do zejścia. W dół strach patrzeć. A może to starość w oczy zagląda moje i niepokojem  na wysokościach, tudzież wąskościach sypie?! Ręka się ślizga po poręczy. I jako żywo nie potrafię powiedzieć - jedna to była poręcz czy dwie. Gdy kwadraty szły - na pewno dwie, potem, kiedy to w dziką spiralę przeszło jedną rękę trzymałam na ramieniu syna, Kachna boczkiem się pięła z obiema rękami na jednaj stronie, czyli raczej poręcz z jednej strony. Uffff. Wreszcie jest. Platforemka nad głową. Docieramy. Będzie można się rozluźnić, wyciszyć i zachwycić... Spiralka się wyprostowała.
Nie kręcimy się. Człapiemy do góry, ale po prostym. Wciąż jakoś niefajnie patrzeć w dół, niefajnie i patrzeć w górę. Bardziej zgadujemy wysokość, niż widzimy. Nagle jasność. Elektryka bije po oczach. Metal i te drugie schody. Ło matko, jak niemiło drżą kolanka. Do domu już chcę. Pal licho widoki. Zaczyna brakować odwagi za siebie i dzieci. Kachna co prawda nie marudzi. Małego, wiem, że zatyka. Pewnie oczy ma zamknięte. Kurczowo ściska moją dłoń na swoim drżącym ramionku. Niech my wreszcie już dojdziemy. Dzika droga na Golgotę.
Jest. Podest jest. Całe metr na metr. Kieruję Synula pod okna. Tam się można oprzeć. Tam ściana okienna, a nie przepaść...
I kucnąć będzie można, by drżenie kolan ukryć. I widoki, będą widoki! Póki co na platforemce nasza czwórka, pan strażnik, wielce duży człowiek i jakieś dwie osoby już schodzące. Dosuwamy się do okienek ściśnięci. To sobie póki co na "sufit" patrzę. Bardzo elegancki, falowany. Włoski to wszak pani zielonej. I okrągluśkie to wszystko elegancko, acz bardziej domyślam się niż widzę...  Właściwie to placki przed oczamy widzę. Zaledwie. Z drugiej strony miła jest świadomość, że jest się w "głowie" ogromniej rzeźby, że można dotknąć jej, dotknąć od wewnątrz; że to wszystko takie zgrabne, kształtne i że w środek wszedł człowiek i potrafił wstawić dwie pary pokręconych schodów, zrobił platformę widokowa, pozwala cieszyć oko drugiego ludzia. Tylko maleńkie to takie... Zdjęcia trudno zrobić. Jakieś tak ciemne są...
To co widać?! Nic nie widać! Kawałek wody widać. Magazyny na Brooklynie widać, kątem oka wyskok na ocean widać. Wielką D... widać. I po co ten trud? Się pytam! Namawiam dziecki, by podziwiały wody Hudson River i dźwigi portu na Brooklynie, kątem oka, tym drugim może kątem Manhattan zobaczą.... One chcą schodzić. Mowy nie ma! Stać i podziwiać. Niech matka odsapnie. Niech się wyciszy, spokój odzyska, uśmiech radości i pewności przyodzieje. Przed nami zejście. Znów spiralka, tylko w dół. O dziecięca nieświadomości... 
Zeszli. Podziękowali. Zaliczyli i powiedzmy sobie szczerze, chyba już nie powtórzą. Byli, zdobyli, odhaczyli. Da cyt! Na wyspę popłynę chętnie jeszcze nie raz. Na cokół wjechać windą mogę. Za koronę dziękuję. Jakoś nie czuję wewnętrznej potrzeby. Pomijam oczekiwania, kontrole, czy skórka warta wyprawki? Nie wiem.
Niewątpliwie warto dopłynąć i popatrzeć. Jest na co. Ta potęga, ogrom, piękno. Bez wspinaczki, chyba, że ktoś lubi. Osobiście bardziej lubię tak: