...Przede wszystkim nie nachylać się nachalnie nad szablowatymi roślinami, typu dracena na ten przykład!
Jeśli ktoś gapa, się nachyli, niechybnie może dojść do nieszczęścia. Osobiście jedną taką nierozumną znam. Fakt, że do głowy jej nie przyszło, iż oglądanie maluśkiej lawendy w otoczeniu wysokich liści draceny może doprowadzić do tego, do czego doprowadzić może.
Onegdaj, dni temu kilka sąsiadka z vis-a-vis pochwalić się chciała świeżo nabytą roślinką i doinformować. Pobiegłam chyżo za sąsiedzką chałupę patrzeć. Lawendziak malusi, marne 3 centymetry. Piękny srebrnolistny, w tym roku kwiecia miał nie będzie. W donicy on ogromnej, takiej na niemal pół metra wysokiej. Dla zrównania wysokości obsadzony draceną szablowatą. Takie tu w konpozycjach się używa...
Proporcjonalnie długą oczywiście. Jako ślepak bliskopatrzący a bez okularów nachyliłam się możliwie nisko, energicznie, z życiem, prosto okiem swym prawym centralnie na czubek szabelki. Kilka minut oszołomienia, chyba nawet bólu. Oko dało się otworzyć. Pogaworzyły z sąsiadką dobrych minut jeszcze kilka, z jednej zagrody przeszły do drugiej. Wszak i ja swym kwieciem zechciałam się pochwalić. Tam znów postały, poplotły andronów wszelkich. Się rozstały. W chałupie swej porobiłam, co porobić miałam, jakieś sprzątanko, jedzonko dla trzody domowej, popatrzyła w ekran komputera, jakieś pranko, prasowanko, choć to raczej nie (nie musi - nie robi), nawet za robótkę miałam chwycić, kiedy uznałam, że oko prawe nadwerężone jakoś często nazbyt zechciewa się zamknąć. Postanowienie padło, by na chwilkę głowę złożyć wygodnie, oka obadwa zamknąć na mgnienie wiosny, dać odpocząć i się zresetować temu coraz intensywniej doskwierającemu.
Usnęła baba, jak się po czasie okazało - gorączką zmożona. Oka otworzyć się nie dało. Ból i skowyt wewnętrzny. Nie dało się prawego chorego. Nie dało się i lewego zdrowego. Zaczął się taniec ślepaka. Na siłę mechanicznie oko otworzyłam. Z głową tylko w dół schyloną. Po dwóch mrugnięciach koniecznych jednak i w końcu fizjologicznych niemal - ból porażający. Igły jakieś, tony piachu wielkoziarnistego. Komedia istna. Małż z robót koniecznych do chałupy powrócił. I spowiada w czasie późniejszym, że kobietę swą w konwulsjach się wijącą ujrzał. Przesadza. Zaczęły się okłady, oględziny najpierw. Rumianek, ciecze bardziej własne. Człowiek wszystkiego się chwyci, by tylko ulgi doznać. Czy pomogło, nie wiem. Siły i ognia piekielnego w sobie dostałam. Nosiło po chałupie jak narwańca. Góry można było przenosić. Tyłek od półsiedzenia bolał. Zachciało się chodzić. Męża na spacery wyciągam. Głową kręcę. Ale nawet jakoś oczyska dają się otwierać. Znaczy ku dobremu idzie. Poszła spać z nadzieją zdrowej pobudki. Rano dzikowisko. Oka otworzyć się nie da. Z wieczora wcześniejszego cebulę kroiła. Co by łezka poszła, może ulgę przyniosła. Cebulą chałupa pachniała. Łzy wyschły na amen. Od rana w czarnych okularach. Oki zamknięte na amen. I chore, i zdrowe. Na chwilkę chore siłowo otworzę, na podłogi spozieram. Potem tańce wita szalonego. Obijanie się o meble. Radość jednak jest. Widzenie ostre i co sobie popatrzę - to moje. Południem pada decyzja- pogotowie. Światło kłuje w oczy zamknięte. Ale niech tam. Jedziemy. Niech oko wyjmują, wodą chlusną. Piach wypłuczą, czy inne jakieś resztki roślinne,igły jeżozwierza wyciągną, niech ulga będzie i możliwość oków otwarcia. Gorzej już chyba być nie będzie, może chwila bólu dodatkowego, a potem już tylko ulga złota jakaś.
To i papadło się pierwszy raz na obcych ziemiach na emergenci pojechać.
Szpitalisko jak ta lala. Tuż obok za miedzą. Nowoczesne jak wszystkie tutaj. Akademicki to szpital. Jedziemy, zakręcamy, małż hamuje, znów ostry skręt i zakręt. Mnie mgli. Okrutne uczucie, wszystkie doznania zdwojone, kiedy oczy wyłączone. Szukamy parkingu, wjazdu na parking, odpowiedniego bloku, pogotowia.
Znoszę jazdę spokojnie. Z natury spokojna jestem, poza wybuchami oczywiście, częstymi nader... A i za chwilę ulgaaa będzie, to co tam. Męża uspokajam. Wjechali na trzeci poziom ponoć. Teraz tylko na pogotowie doczłapać. Męża pod ramię i krok po kroku żółwikiem się posuwamy. Dotarli. Pierwsze formalności. Chcą dać wózek. Po co? Nogi mam zdrowe. Pani wypisuje, namiary osobowe sprawdza. Nie żąda tylko numeru ubezpieczenia zdrowotnego i polis wszelkich. Reszta jak na filmach. W końcu drukuje kody paskowe z moimi wszystkim, obkleja formularze, obkleja mnie i możemy przesunąć się do poczekalni. korytarze się wiją. Dochodzim. Siadamy. Ludzi mało. Ledwie jakieś cztery grupki. Tyle zobaczyłam paluchamy oko otwierając. Cisza i spokój. Tu angielski, tam hiszpański i nasz polski szept. Z telewizora relacja mundialu. Nie mam siły słuchach. Chcę patrzeć. Toż to na żywca pełnego. Nie mogę. Czuję w sobie żal. Długo nie czekaliśmy. Przychodzi pani i pokracznie wymawiając moje imię zaprasza na okulistykę. Znów korytarze, zakręty. Mąż się śmieje i żartuje z panią. Prosi o przewodnik na drogę powrotną. Miło jest. Za chwilę będę zdrowa...Wszędzie upojnie ciemno. Dochodzimy na oddział. Wprowadzają do gabinetu (jednego z wielu) i proszą czekać na lekarza. Dobrze jest, ciemno i chłodno. Wchodzi pielęgniarka. Pierwszy wywiad. Wychodzi. Czekamy. Dalej czekamy. Wchodzi pomoc do mierzenia ciśnienia i temperatury. Robi swoje, wychodzi. Czekamy. Jakoś tak na dłuższą rozmowę. Wchodzi spec od finansów. Wywiaduje się, spisuje. Wychodzi. W drzwiach mija się z lekarzem. Nie to student. Przeprowadza wywiad i robi pierwsze badanie. Przyznaje, oko w fatalnym stanie i to raczej nie zaprószone coś, jednak konieczne jest dokładne pooglądanie, z duma wskazuje na liczne przyrządy. Przeprasza, wychodzi, prosi o cierpliwość. Czekamy. W między tak zwanym czasie zmieniam fotele. Wchodzi lekarz. Jak na filmie przedstawia się (studentka też się przedstawiała). Pyta co się stało. Kręci głowa, wrzuca na fotel leżący. Ona mówi, ja demonstruję. Daje krople. Po chwili drugie. Ło matko - świat znów jest piękny i widoczny! Wszystko widzę na dwa oka. Szeroko i wyraźnie. To już mogę do domu iść. Każą zostać. Dochtórka pyta, jak widzę. Świetnie widzę. Czysto. Okrągło. Bezmgielnie. Pani swoje wie. Czytamy literki. Prościzna. Zaczynamy od chorego oka. Wszystko widzę. Pani wciąż w górne rządki wchodzi. Dziwię się nieco, ale widać podoba jej się moje czytanie. Tylko raz się pomyliłam (mąż zeznaje, ze niczego dobrze nawet nie zgadłam...). Czytam drugim okiem. Komedia. Śpiewam, nie czytam! O jak mi dobrze! Zmieniam fotele. W pokoju zapada ciemność absolutna. Ultrafiolet pod oko. Pięknie jest. Wyrok - rozcięta rogówka! Będą krople, będzie antybiotyk, znieczulające maści i żadnego przeciążenia. Po tygodniu do okulisty. Nie jest ładnie, ale może uda się, że wzrok będzie niemal bez zmian i oczywiście na przyszłość nie wbijać sobie roślin w oko. Pani zapowiada, że za chwilę wróci jeszcze. Obie wychodzą póki co. Chwila trwa długo. Wracają. Ciśnienie oka będzie mierzone. W tym czasie znieczulenie przestaje działać i czuję, jak oko zaczyna się zamykać, a za nim i ta zdrowa bieda. W skroniach rozpoczyna się łomot, szczęka drętwieje. To czego one jeszcze chcą? Lekarki! Każą szeroko otworzyć oko. Teraz? Otwieram mechanicznie, znaczy paluchami przymuszam. Głowa już w dole. Pani doktor nie zgadza się na takie otwieranie. Proszę, by sama otworzyła i trzymała. Tłumaczy, że nie możemy, ani ona, ani ja. Oko ma być samoczynnie otwarte do tego badania. Jakoś się wysilam, a ona mi dziób w to oko! I woła, trzymaj, trzymaj! Nie utrzymałam. Powtarzamy. Uff, udało się, co lekarska wprawa, to lekarska wprawa. Piknęło trzy razy. Zbadane. Teraz oko drugie. Przechodzę w ręce przyszłej pani doktor. Najpierw kropelki na rozwarcie źrenic. Przejmuje pistolet w dłoń i prosi grzecznie - otwórz oko. No, jak otworzę, kiedy tam płyny pływają, potem się to wszystko skleja. Mówię, klej mam w oku, poczekajmy chwilę. One są cierpliwe, ja się staram. Trzeba ludziom pomóc. Zaczynamy. Dziewczę nie ma wprawy. Jeszcze. Po kilku próbach broń przejmuje lekarka. Udaje się. Żegna się, wychodzi. Zostaje studentka i tłumaczy jak nakładać lekarstwa. Żegna się wychodzi. Czekamy. Długo. Wchodzi pielęgniarka. Daje krople i zastrzyk przeciwzapalnospojówkowy. Prosi czekać. Wychodzi. Czekamy. Czekamy. Wraca, nakłada opatrunek na oko, daje kilka do domu (opatrunków, pięknie wyprofilowanych). Wychodzi. Czekamy. Wraca, przynosi plik papiórów i receptę. Żegna się miło i życzy zdrówka. Ogólnie miło jest i przyjemnie. Znów nic nie widzę, ale na duchu urosłam. Wszystko zajęło ok. dwie godziny. Do domku sprintem, po drodze wskok do apteki, zostawić receptę - nigdy nie jest realizowana na miejscu. Tym razem przyszło czekać 10 minut. To mąż mnie do domu i wraca po leki. To wszystko bliziutko. Zakrapla, smaruje, narzucam na oko kompresik z rumianku, jakiś on bliski sercu i bezpieczny, i zapadam w sen. Gorączka mija. Oko nie boli, choć jeszcze niechętne otwarciu. I tak kilka dłuższych chwil.... Dziś jest już rewelacyjnie. Oczywiście jest światłowstręt. Lekka mgła. O wejściu do samochodu w charakterze kierowcy mowy nie ma. Zdrowe oko otwarte. Prawe co chwila przymykane. To i skurcze prawostronne mam. Strach się bać, co może być, jak tak zostanie. Za kilka dni będę zdrowa jak ryba. Póki co w okularach ciemnych po chałupie, na zewnątrz tylko po zachodzie wychodzę. Co chwil kilka odpoczynek, inaczej ból głowy. Przy komputerze długo nie posiedzę. Właściwie to bardzo krótko i koniecznie w szkłach powiększających i czarnych nakładkach na to. Jakoś nic nie widzę. O czytaniu wciąż nie ma mowy. Masakra. To książki słucham czytanie przez obcych. Pilipiuka obecnie. Świat na otwartych okach jest piękny!
A jaki morał wypływa z tej nieco przydługiej opowiastki? Kobiety - zakładajcie okulary ochronne do prac niebezpiecznych i ogrodowych, człowiek nie zna dnia ani godziny i broń Boh nie nachylajcie się nazbyt energicznie nad gałęziami tudzież draceną!
Dla mnie pozytyw taki, że w końcu pójdę do okulisty po okulary...
Życzę spokojnego, dobrego dnia!
O matko, masz coś z rogówką?!
OdpowiedzUsuńrozcięła się zdziebko bidulka, ale już jest dobrze Aneczko
OdpowiedzUsuńUlciu! Wiem, o czym piszesz! Ja wprawdzie nie rozcięłam, ale sparzyłam! Też rośliną! Ale ze mna tak było, że złamałam kaktusa - olbrzyma przy przesadzaniu, sok - mleczko białe- z łodygi wypłynęło na rękę, a ja tą ręką potarłam oko!!! O matulu! Nigdy ie zapomnę! Ogień żywy w oku, gorzej niż gdy płonie stodoła! Pogotowiem się skończyło, na szczęście rogówkę wyleczono. Kwiatek najpierw wyrzucić zamierzałam, ale w końcu nie on zawinił. Stoi dalej w domu, ale ja ostrożna jestem do przesady. I patrzę nań z respektem. Wracaj do zdrowia, kochana!
OdpowiedzUsuńAniu, współczuję, choć to zadawnione, ale jakże doskonale znane. Obawiam się również, że sparzenie bardziej dokuczało, podrażniło okrutnie. Bardzo jesteśmy nieostrożne, my kobiety, w naszych pracach dziennych. Bagatelizujemy możliwe nieszczęścia. Dobrze, że wszystko już jest dobrze!
UsuńUściskuję
No to Ci się przygoda zdarzyła :( życzę zdrówka i szybkiego powrotu do zdrowia i uważaj na podstępne rośliny
OdpowiedzUsuńdziękuję!
UsuńUważam, bez okulara nie podejdę!
Pozdrawiam cieplutko
O matko z córką! Zgroza mnie ogarnęła i dreszcz po skórze przeszedł... Uważaj, dbaj o siebie, bo bez oczu to my nic...
OdpowiedzUsuńKasiu, może nawet jeszcze gorzej!
OdpowiedzUsuńUważam, póki pamiętam..
Serdeczności słodkie zasyłam
alez się załatwiłaś,zdrowia i kurka okulary chyba do prac ogrodowych zacznę jak taki niebezpieczeństwa czychają
OdpowiedzUsuńO matko aleś się urządziła! Całe szczęście że trafiłaś w ręce specjalistów i w porę zaaplikowali odpowiednie leki. A swoją drogą różne dziwne wypadki mogą sprawić nam roślinki. Moja mama w ubiegłym roku niechcący wpadła w kaktusa. Kolce wyciągała jeszcze długi czas.Babcia trafiła do szpitala w skutek alergii na pyłek kwitnącej difenbachii.
OdpowiedzUsuń