poniedziałek, 30 czerwca 2014

Z kopńcem roku kartki okolicznościowe

Koniec roku dawno za nami. Minął pierwszy tydzień wakacji. Wciąż się aklimatyzujemy. Wszyscy.
Kachna swojej opiekunce podarowała m.in.
Ruda Mrs. White lubi fiolety...
Odnoszę wrażenie, że nawet przeciętnej jakości, ale rękodzieło, robi wrażenie. Pani wafelek obfotografowała i na-ten-tychmiast w wypiekach wysłała mamie (aj, ta technika...). Oglądała, macała... Kasia była usatysfakcjonowana.
Pozdrawiam ciepluśko, wręcz skwarnie.

czwartek, 26 czerwca 2014

"Stasiu" of Liberty (2)


czyli co z tarasu widać...
Z tarasu na szczycie cokołu. Ładnie widać, przeważnie. Taras okala cokół, zatem widoki rozciągają się na dosłowne cztery strony świat, udekorowane rozmaicie. Samą Statuę również żabio widać.
po prawej stronie New Jersey i wieżowce Jersey City, to czerwone niskie przed, to dachy na Ellis Island, po prawej NYC i oczywiście Manhattan, kawałeczek dolnego i środkowy









To właściwie jedyne zdjęcie z tarasu. Małż film kręcił (...). A innym kolanka wciąż drżały i rączka się częsła. Pokażę co widać, choć robione z poziomu niższego. Czyli obracamy się ku prawemu:
Środkowy Manhattan
schodzimy ku dołowi i cypelkowi, co to kończy półwysep, to najwyższe, to hołd po 11 września
coraz bliżej końca...
na pierwszym planie Manhattan, w głębi, to niższe to już Brooklyn
koniuszek Manhattanu w pełnej okazałości i wyraźnie widoczny most "brukliński"
na prawo Brooklyn, na lewo Manhattan, łączy je słynny, wyśpiewany przez Stachurę most, a na pierwszym planie chodniczek okalający Liberty Island, tę ze Statuą i pomost niegdyś zaopatrzeniowy...
piękny widok, prawdaż? I żaglowiec jest urokliwy i Statuę widać i po lewej stronie dźwigi z portu na Brooklyn'ie, za nim już jest tylko ostatni nowojorski most i ocean
Żabia perspektywa będzie następnym razem, 
czyli cdn, 
wszak gdzie nam jeszcze do korony...
Pozdrawiam cieplutko

środa, 25 czerwca 2014

"Stasiu" of Liberty

czyli wycieczka na środek rzeki.  
Wycieczka w jeden z pięknych słonecznych sobotnich dni. Zielona pani, jak nazywa statuę dziecko młodsze, pierwszy raz widziana przez syna z bliska, nadotykalnie. Dotychczas widział tylko z oddali. Kasia nie pamięta pierwszej wyprawy. Okazją było ponowne otwarcie wejścia na koronę. Choć po prawdzie, otwarto ją dawno. Bilety zamówiliśmy blisko 3 miesiące temu.
 Dla mnie wspaniała wyprawa. Niemal cały dzień albo na rzece, albo na wyspie. Słońce, wiaterek, poezja i widoki. Nieprzebrane tłumy turystów. Każdy pstryka, się ustawia. Nie tylko się, statywy też. Ludzie chodzą, siedzą, stoją, patrzą na statuę, na rzekę, na się wzajemnie. Pojedynczo i zbiorowo. Co niektórzy niecierpliwie patrzą na przystań i wyczekują upragnionego promu, by już odpłynąć, ochłonąć, pomedytować lub zapomnieć. Wycieczka na Statuę Wolności może być nie lada przeżyciem (nie zawsze miłym). Zależy co się chce oglądać i skąd się przybyło. Przybyć można w jeden sposób, jak to na wyspę: drogą wodną - stateczkiem, promem, taksówką wodną, żółtą nowojorską, taką na przykład jak ta:
Płynąć można z dwóch stron: od Nowego Jorku, pokazaną taksówką lub klasycznym promem, tudzież z New Jersey. Osobiście stawiam na to drugie rozwiązanie. Mniej ludzi, normalniejsi strażnicy, bilet na prom i na wyspę od ręki i przestrzeń większa. Kto wybierze przejażdżkę z Manhattanu, musi liczyć się z dłuuugaśnymi kolejkami, ściskiem, nerwami i przetrzepaniem jak na lotnisku, choć to ledwie wejście na prom. Strażnik czuje się ważny i z oddaniem wypełnia swoje obowiązki. W NJ też wypełnia, acz jakby z nieco mniejszym zaangażowaniem. Tylko paski obowiązkowo zdejmować trzeba. Co z rozrusznikami serca(?!) - nie wykluczam... Troszkę komedia, troszkę obawa, troszkę szaleńców jednak tu mieszka i drugie troszkę przybywa, to może tak ma być?!...
Bilety na koronę mieliśmy, się okazaliśmy wydrukiem, parking zapłacony, widoki popatrzone, wejściówka na stateczek nabyta, to na molo i czekamy, po uprzednich kontrolach wszelkich oczywiście. Pięknie jest. Słoneczko świeci. wiaterek delikatnie muska. Wchodzimy na pokład. Bez ścisku. Płyniemy.
 Widzimy. Zbliżamy się. Jest coraz ciekawiej. Ona absolutnie robi wrażenie. I to niebo w chmurkowej piance.
 Ludzie biegają od jednej burty do drugiej. Zdjęcia na potęgę. Co i rusz ktoś wchodzi w kadr. Nic to, obrobi się później, wytnie niepotrzebne. Opływamy wyspę, przystań jest nieco z zadniej strony, od NJ i oceanu.
Dopłynęliśmy, nie kołysze, jest szansa na cień...
Tak ją widzimy, wciąż od tylniej strony. Będzie pięknie. Idziemy za tłumem. Jednocześnie przybiło do nabrzeża kilka jednostek. Z NJ tylko ta nasza. Kolorowo jest, wesoło. Damy radę. Widać ludzi. To i my tam podążamy. Troszkę mąż goni, wzywa nas czas. Nasze wejściówki są wystawione na godzinę 13.00, po tym czasie przepadają. Zapasik mamy. Nie wiemy jednak, co nas czeka w środku. Podczas ostatniej mojej bytności Statua była zamknięta dla zwiedzających, pochodziliśmy tylko po wyspie. Mąż zaś dotarł na szczyt cokołu. To kiedyś.
 Pod Statuą ustawiony jest duży, długi biały namiot. To główne wejście. Pierwsze bramki i taśmy. Hamerykanie kochają taśmy. Ja niestety za każdym razem kiedy w "nie" wchodzę, czuję się jak cielak prowadzony na rzeź. Zatem pierwsza straż i pierwsze kontrole. Wchodzimy głębiej. Ło matko, to budynek i schody. W każdym razie mur jest, nie brezent. I taśmy się kończą...Oglądamy ogromny znicz. Replika? Jedyny z bliska, jaki udało nam się zobaczyć. Ten wolnościowy tak bardzo, bardzo wysoko, niemal poza zasięgiem aparatu i oczu.
Kilka schodków i gniazdo strażnicze. Pokazujemy wydruki biletów i koniecznie nasze ID, prawo jazdy na ten przykład. Ale dlaczego?! Okazuje się na szczęście, że my to my, że jesteśmy również bezpiecznymi, godnymi zaufania turystami, nie stanowimy zagrożenia.  Dostajemy w nagrodę papierowe bransoletki na ręce. Znaczy oznaczeni my. Idziemy dalej. Skoro zaobrączkowani, czyli na samiuśką koronę. A to oznacza, że torby wszelkie zostawiamy w podręcznym sejfie. Staś ma przednią zabawę. Schowek jest zamykany odciskiem kciuka, oczywiście Staśkowego kciuka. Możemy zabrać tylko aparat fotograficzny lub telefon jeśli jest aparatem (?!). To dla bezpieczeństwa.... Nie mam kieszeni i obroży na szyję do aparatu. Jestem zawiedziona. Przyjdzie taskać to ustrojstwo w rencach. Trudno. Wolę swój aparat, niż głuptaka mężowego. On wciąż się porusza i zamazania wychodzą. Nic to, my wybrańcy losu z wejściówkami zamawianymi na miesiące przed wyprawą ruszamy dalej. Stajemy przed dylematem: winda czy schody. Jaka winda (?), tam zresztą kolejka. Oczywiście wybieramy schody. Marne 300-dziesiąt stopni. Co to dla nas piechurów. Ponoć na schody może jednorazowo wchodzić określona liczna turystów. Widać przy nas to zmieniono. Tłum za nami, szczęśliwie przez chwilę przed nami nie. Idziemy. Zwyczajna klatka schodowa. Szaro pomalowana. Stopnie niezbyt wysokie, gumowane.Nieco duszno, ale idzie się przyjemnie. Przez pierwsze 200 stopni. Wyskoczył brak kondycji. Wstyd i sromota. Kolanka drżą. Rodzinka poszła dalej. Co to znaczy młodość. Umówiliśmy się spotkać na powierzchni bez schodów. To szczyt cokołu. Wokół taras widokowy. Kolanka nadal drżą, ale widoki przednie.
cdn
(zdjęcia bez podpisów pochodzą z internetu)

niedziela, 22 czerwca 2014

sobota, 21 czerwca 2014

Tilda malowana

Karteczka mojej córki. Robiona na ten natychmiast, na zasadzie - muszę mieć już, za chwilkę wychodzę:
Tilda wydrukowana z netu, na najzwyklejszym papierze. Miał być próbą. Kredki wodne - tak się chyba nazywają, tu watercolor. Nie było w zamiarze rozwadnianie. Kartki kolorowe bristolowe, papier do scrapbook'u. Ostatnio nabyłam "koci worek", czyli torbę czegoś za $2. Przyznam, podpatrzyłam, że to papiery. Owszem papiery były, w tym ryza jednego wzoru. To Kasia uznała, iż konieczność nas ściska, by go wykorzystać, to to niebiesko-ciapate z zielenią. Całkiem przyjemny papierek. Ozdóbki - to to co wpadło w rękę wyciągniętą przed się. Przed przystąpieniem do cięć, wpadłyśmy na pomysł, by poeksperymentować na szybciocha. Wszak miał to i tak być tylko próbnik. Zatem wilgotne waciki kosmetyczne i dalej po kolorze tildowym. Nie przebiło, nie rozmiękło, nie rozmazało, miło wyrównało kolor. Będziemy się bawić dalej.
Póki co, karteczka bardzo się spodobała, choć ona naprawdę w "sekundę" była robiona.
Pozdrawiam cieplutko i życzę spokojnego weekendowania...

środa, 18 czerwca 2014

Souvenirs d'enfance - Veronique Enginger

tym razem na plastikowej kanwie. Wizja jest, co jednak będzie z wykonaniem? Czas pokaże:
Pozdrawiam cieplutko.

wtorek, 17 czerwca 2014

Jak nie poharatać rogówki i o przypadkach medycznych na ziemiach obcych...

...Przede wszystkim nie nachylać się nachalnie nad szablowatymi roślinami, typu dracena na ten przykład!
Jeśli ktoś gapa, się nachyli, niechybnie może dojść do nieszczęścia. Osobiście jedną taką nierozumną znam. Fakt, że do głowy jej nie przyszło, iż oglądanie maluśkiej lawendy w otoczeniu wysokich liści draceny może doprowadzić do tego, do czego doprowadzić może.
Onegdaj, dni temu kilka sąsiadka z vis-a-vis pochwalić się chciała świeżo nabytą roślinką i doinformować. Pobiegłam chyżo za sąsiedzką chałupę patrzeć. Lawendziak malusi, marne 3 centymetry. Piękny srebrnolistny, w tym roku kwiecia miał nie będzie. W donicy on ogromnej, takiej na niemal pół metra wysokiej. Dla zrównania wysokości obsadzony draceną szablowatą. Takie tu w konpozycjach się używa...
Proporcjonalnie długą oczywiście. Jako ślepak bliskopatrzący a bez okularów nachyliłam się możliwie nisko, energicznie, z życiem, prosto okiem swym prawym centralnie na czubek szabelki. Kilka minut oszołomienia, chyba nawet bólu. Oko dało się otworzyć. Pogaworzyły z sąsiadką dobrych minut jeszcze kilka, z jednej zagrody przeszły do drugiej. Wszak i ja swym kwieciem zechciałam się pochwalić. Tam znów postały, poplotły andronów wszelkich. Się rozstały. W chałupie swej porobiłam, co porobić miałam, jakieś sprzątanko, jedzonko dla trzody domowej, popatrzyła w ekran komputera, jakieś pranko, prasowanko, choć to raczej nie (nie musi - nie robi), nawet za robótkę miałam chwycić, kiedy uznałam, że oko prawe nadwerężone jakoś często nazbyt zechciewa się zamknąć. Postanowienie padło, by na chwilkę głowę złożyć wygodnie, oka obadwa zamknąć na mgnienie wiosny, dać odpocząć i się zresetować temu coraz intensywniej doskwierającemu.
Usnęła baba, jak się po czasie okazało - gorączką zmożona. Oka otworzyć się nie dało. Ból i skowyt wewnętrzny. Nie dało się prawego chorego. Nie dało się i lewego zdrowego. Zaczął się taniec ślepaka. Na siłę mechanicznie oko otworzyłam. Z głową tylko w dół schyloną. Po dwóch mrugnięciach koniecznych jednak i w końcu fizjologicznych niemal - ból porażający. Igły jakieś, tony piachu wielkoziarnistego. Komedia istna. Małż z robót koniecznych do chałupy powrócił. I spowiada w czasie późniejszym, że kobietę swą w konwulsjach się wijącą ujrzał. Przesadza. Zaczęły się okłady, oględziny najpierw. Rumianek, ciecze bardziej własne. Człowiek wszystkiego się chwyci, by tylko ulgi doznać. Czy pomogło, nie wiem. Siły i ognia piekielnego w sobie dostałam. Nosiło po chałupie jak narwańca. Góry można było przenosić. Tyłek od półsiedzenia bolał. Zachciało się chodzić. Męża na spacery wyciągam. Głową kręcę. Ale nawet jakoś oczyska dają się otwierać. Znaczy ku dobremu idzie. Poszła spać z nadzieją zdrowej pobudki. Rano dzikowisko. Oka otworzyć się nie da. Z wieczora wcześniejszego cebulę kroiła. Co by łezka poszła, może ulgę przyniosła. Cebulą chałupa pachniała. Łzy wyschły na amen. Od rana w czarnych okularach. Oki zamknięte na amen. I chore, i zdrowe. Na chwilkę chore siłowo otworzę, na podłogi spozieram. Potem tańce wita szalonego. Obijanie się o meble. Radość jednak jest. Widzenie ostre i co sobie popatrzę - to moje. Południem pada decyzja- pogotowie. Światło kłuje w oczy zamknięte. Ale niech tam. Jedziemy. Niech oko wyjmują, wodą chlusną. Piach wypłuczą, czy inne jakieś resztki roślinne,igły jeżozwierza wyciągną, niech ulga będzie i możliwość oków otwarcia. Gorzej już chyba być nie będzie, może chwila bólu dodatkowego, a potem już tylko ulga złota jakaś.
To i papadło się pierwszy raz na obcych ziemiach na emergenci pojechać.
Szpitalisko jak ta lala. Tuż obok za miedzą. Nowoczesne jak wszystkie tutaj. Akademicki to szpital. Jedziemy, zakręcamy, małż hamuje, znów ostry skręt i zakręt. Mnie mgli. Okrutne uczucie, wszystkie doznania zdwojone, kiedy oczy wyłączone. Szukamy parkingu, wjazdu na parking, odpowiedniego bloku, pogotowia.
 Znoszę jazdę spokojnie. Z natury spokojna jestem, poza wybuchami oczywiście, częstymi nader...  A i za chwilę ulgaaa będzie, to co tam. Męża uspokajam. Wjechali na trzeci poziom ponoć. Teraz tylko na pogotowie doczłapać. Męża pod ramię i krok po kroku żółwikiem się posuwamy. Dotarli. Pierwsze formalności. Chcą dać wózek. Po co? Nogi mam zdrowe. Pani wypisuje, namiary osobowe sprawdza. Nie żąda tylko numeru ubezpieczenia zdrowotnego i polis wszelkich. Reszta jak na filmach. W końcu drukuje kody paskowe z moimi wszystkim, obkleja formularze, obkleja mnie i możemy przesunąć się do poczekalni. korytarze się wiją. Dochodzim. Siadamy. Ludzi mało. Ledwie jakieś cztery grupki. Tyle zobaczyłam paluchamy oko otwierając. Cisza i spokój. Tu angielski, tam hiszpański i nasz polski szept. Z telewizora relacja mundialu. Nie mam siły słuchach. Chcę patrzeć. Toż to na żywca pełnego. Nie mogę. Czuję w sobie żal. Długo nie czekaliśmy. Przychodzi pani i pokracznie wymawiając moje imię zaprasza na okulistykę. Znów korytarze, zakręty. Mąż się śmieje i żartuje z panią. Prosi o przewodnik na drogę powrotną. Miło jest. Za chwilę będę zdrowa...Wszędzie upojnie ciemno. Dochodzimy na oddział. Wprowadzają do gabinetu (jednego z wielu) i proszą czekać na lekarza. Dobrze jest, ciemno i chłodno. Wchodzi pielęgniarka. Pierwszy wywiad. Wychodzi. Czekamy. Dalej czekamy. Wchodzi pomoc do mierzenia ciśnienia i temperatury. Robi swoje, wychodzi. Czekamy. Jakoś tak na dłuższą rozmowę. Wchodzi spec od finansów. Wywiaduje się, spisuje. Wychodzi. W drzwiach mija się z lekarzem. Nie to student. Przeprowadza wywiad i robi pierwsze badanie. Przyznaje, oko w fatalnym stanie i to raczej nie zaprószone coś, jednak konieczne jest dokładne pooglądanie, z duma wskazuje na liczne przyrządy. Przeprasza, wychodzi, prosi o cierpliwość. Czekamy. W między tak zwanym czasie zmieniam fotele. Wchodzi lekarz. Jak na filmie przedstawia się (studentka też się przedstawiała). Pyta co się stało. Kręci głowa, wrzuca na fotel leżący. Ona mówi, ja demonstruję. Daje krople. Po chwili drugie. Ło matko - świat znów jest piękny i widoczny! Wszystko widzę na dwa oka. Szeroko i wyraźnie. To już mogę do domu iść. Każą zostać. Dochtórka pyta, jak widzę. Świetnie widzę. Czysto. Okrągło. Bezmgielnie. Pani swoje wie. Czytamy literki. Prościzna. Zaczynamy od chorego oka. Wszystko widzę. Pani wciąż w górne rządki wchodzi. Dziwię się nieco, ale widać podoba jej się moje czytanie. Tylko raz się pomyliłam (mąż zeznaje, ze niczego dobrze nawet nie zgadłam...). Czytam drugim okiem. Komedia. Śpiewam, nie czytam! O jak mi dobrze! Zmieniam fotele. W pokoju zapada ciemność absolutna. Ultrafiolet pod oko. Pięknie jest. Wyrok - rozcięta rogówka! Będą krople, będzie antybiotyk, znieczulające maści i żadnego przeciążenia. Po tygodniu do okulisty. Nie jest ładnie, ale może uda się, że wzrok będzie niemal bez zmian i oczywiście na przyszłość nie wbijać sobie roślin w oko. Pani zapowiada, że za chwilę wróci jeszcze. Obie wychodzą póki co. Chwila trwa długo. Wracają. Ciśnienie oka będzie mierzone. W tym czasie znieczulenie przestaje działać i czuję, jak oko zaczyna się zamykać, a za nim i ta zdrowa bieda. W skroniach rozpoczyna się łomot, szczęka drętwieje. To czego one jeszcze chcą? Lekarki! Każą szeroko otworzyć oko. Teraz? Otwieram mechanicznie, znaczy paluchami przymuszam. Głowa już w dole. Pani doktor nie zgadza się na takie otwieranie. Proszę, by sama otworzyła i trzymała. Tłumaczy, że nie możemy, ani ona, ani ja. Oko ma być samoczynnie otwarte do tego badania. Jakoś się wysilam, a ona mi dziób w to oko! I woła, trzymaj, trzymaj! Nie utrzymałam. Powtarzamy. Uff, udało się, co lekarska wprawa, to lekarska wprawa. Piknęło trzy razy. Zbadane. Teraz oko drugie. Przechodzę w ręce przyszłej pani doktor. Najpierw kropelki na rozwarcie źrenic. Przejmuje pistolet w dłoń i prosi grzecznie - otwórz oko. No, jak otworzę, kiedy tam płyny pływają, potem się to wszystko skleja. Mówię, klej mam w oku, poczekajmy chwilę. One są cierpliwe, ja się staram. Trzeba ludziom pomóc. Zaczynamy. Dziewczę nie ma wprawy. Jeszcze. Po kilku próbach broń przejmuje lekarka. Udaje się. Żegna się, wychodzi. Zostaje studentka i tłumaczy jak nakładać lekarstwa. Żegna się wychodzi. Czekamy. Długo. Wchodzi pielęgniarka. Daje krople i zastrzyk przeciwzapalnospojówkowy. Prosi czekać. Wychodzi. Czekamy. Czekamy. Wraca, nakłada opatrunek na oko, daje kilka do domu (opatrunków, pięknie wyprofilowanych). Wychodzi. Czekamy. Wraca, przynosi plik papiórów i receptę. Żegna się miło i życzy zdrówka. Ogólnie miło jest i przyjemnie. Znów nic nie widzę, ale na duchu urosłam. Wszystko zajęło ok. dwie godziny. Do domku sprintem, po drodze wskok do apteki, zostawić receptę - nigdy nie jest realizowana na miejscu. Tym razem przyszło czekać 10 minut. To mąż mnie do domu i wraca po leki. To wszystko bliziutko. Zakrapla, smaruje, narzucam na oko kompresik z rumianku, jakiś on bliski sercu i bezpieczny, i zapadam w sen. Gorączka mija. Oko nie boli, choć jeszcze niechętne otwarciu. I tak kilka dłuższych chwil.... Dziś jest już rewelacyjnie. Oczywiście jest światłowstręt. Lekka mgła. O wejściu do samochodu w charakterze kierowcy mowy nie ma. Zdrowe oko otwarte. Prawe co chwila przymykane. To i skurcze prawostronne mam. Strach się bać, co może być, jak tak zostanie. Za kilka dni będę zdrowa jak ryba. Póki co w okularach ciemnych po chałupie, na zewnątrz tylko po zachodzie wychodzę. Co chwil kilka odpoczynek, inaczej ból głowy. Przy komputerze długo nie posiedzę. Właściwie to bardzo krótko i koniecznie w szkłach powiększających i czarnych nakładkach na to. Jakoś nic nie widzę. O czytaniu wciąż nie ma mowy. Masakra. To książki słucham czytanie przez obcych. Pilipiuka obecnie. Świat na otwartych okach jest piękny!
A jaki morał wypływa z tej nieco przydługiej opowiastki?  Kobiety - zakładajcie okulary ochronne do prac niebezpiecznych i ogrodowych, człowiek nie zna dnia ani godziny i broń Boh nie nachylajcie się nazbyt energicznie nad gałęziami tudzież draceną!
Dla mnie pozytyw taki, że w końcu pójdę do okulisty po okulary...
Życzę spokojnego, dobrego dnia!

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Mon journal - Veronique Enginger (2)

Ślepa jestem niczym kret, zatem bez słów. Druga z serii panienka zaczytana.
Pozdrawiam cieplutko i wdzięcznie

sobota, 14 czerwca 2014

Mon journal - Veronique Enginger

i zaczytana dziewczynka. Kolejny obrazek dla nauczyciela. Kasia życzy sobie kartki "wintażowe", może się uda. Obrazek doskonale znany.
Pozdrawiam cieplutko i wdzięcznie

czwartek, 12 czerwca 2014

Petunia od Veronique Enginger

Zbliża się koniec roku szkolnego, dzieci zażyczyły sobie kartek dla nauczycieli, z haftem kartek...
Zaczęła się produkcja. Pierwszy obrazek będzie kafelkiem dla niby wychowawczyni z gimnazjum. Niby wychowawczyni, opiekuna grupy, czy raczej określonej grupy dzieci. Wspominałam już kiedyś, że każda lekcja to inny skład osobowy. Opiekunem poszczególnych dzieciaków jest nauczyciel z pierwszej godziny lekcyjnej. Moja córcia ma nauczycielkę angielskiego. Bardzo Ją lubi, lubi przedmiot, lubi te zajęcia; z tym nauczycielem i z tymi uczniami. To klasa honorowa o zawyżonym programie nauczania. Kaśka nie nudzi się, nie ma na to czasu i możliwości. Gonią jak burza. Więcej czytają, więcej piszą, wyższy poziom gramatyczno-leksykalny. Miodzio! Pani lubi fiolety i brązy...
Pozdrawiam gorąco i wdzięcznie

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Z zielonym mu do twarzy?!

Obrazek ukończony. Czeka na pełne wykorzystanie. Córcia zażyczyła sobie poduszkę.  Czekamy na maszynę. A oto i obrazek:
Veronique Enginger
Aida '14 biała DMC
mulina DMC, 13 kolorów
Pozdrawiam cieplutko i życzę dobrego, słonecznego tygodnia

piątek, 6 czerwca 2014

Jak w zaprzeszłości...

Tytuł nieco dziwny. A i dziwne odczucia czasem są też. W minioną niedzielę wybraliśmy się na wycieczkę. Lato w pełni tej wiosny. Piękne, rodzime. Ciepłe, ale nie parne, sezon od tygodnia otwarty. Czy trzeba więcej?! Pojechaliśmy w krainę wodospadów, za miedzę, do Pensylwanii. Rzut beretem ledwie. I nagle z dzikiej cywilizacji przenieśliśmy się do jeszcze dzikszej... ciszy, zieleni, buków i azalii. Z betonu i stali weszliśmy w epokę polodowcową(?!). Coś niezwykłego. Ilekroć jestem przy wodospadach przenoszę się w czasie. Dzikość, cisza, odmienność, cudność... Zdjęć będzie do znużenia. Moje i z sieci (za szybka jestem na wynalazki telefoniczno-aparatowe...). Zapraszam w podróż w ciszę i oderwanie...
Pozdrawiam gorąco, w pełnym wyciszeniu i życzę spokojnych, dobrych chwil.

wtorek, 3 czerwca 2014

Zielone z paćką...

Przede wszystkim gorąco pragniemy podziękować za tyle ciepłych słów pochwalnych pod adresem Kasinych prac. Panna wzruszona i zaskoczona. To miód na duszę i największa zachęta do kolejnych działań!
U nas ciepło, słonecznie i szczęśliwie nie bardzo jeszcze parno. Acz dla mnie już zbyt ciepło. Co powyżej 25 st.C wycinam z życiorysu. Cóż, nie każdy lubi gorąc. Dla niektórych gorąc jest otępiający. Działać się nie chce, czynić, robić. Wszystko ślimacze, niechętne, w podmuchach wiatraków skryte. Nie powiem, coś dłubię, mozolnie bardzo. Na czas konwalijny miało być. Konwalie przekwitły, zanikły, praca w toku. Póki co jest tyle:
i w cieniu ukryte:
Jak w temacie - zielone z paćką z boku...
Viola pytała, z jakich to taśm Kasia robi swe prace.
Jeśli Jej zabraknie wzorzastych, bierze robocze tatowe w suplajach budowlanych nabyte...
Pozdrawiam gorąco, serdecznie i z głębi serducha swego