czyli wycieczka na środek rzeki.
Dla mnie wspaniała wyprawa. Niemal cały dzień albo na rzece, albo na wyspie. Słońce, wiaterek, poezja i widoki. Nieprzebrane tłumy turystów. Każdy pstryka, się ustawia. Nie tylko się, statywy też. Ludzie chodzą, siedzą, stoją, patrzą na statuę, na rzekę, na się wzajemnie. Pojedynczo i zbiorowo. Co niektórzy niecierpliwie patrzą na przystań i wyczekują upragnionego promu, by już odpłynąć, ochłonąć, pomedytować lub zapomnieć. Wycieczka na Statuę Wolności może być nie lada przeżyciem (nie zawsze miłym). Zależy co się chce oglądać i skąd się przybyło. Przybyć można w jeden sposób, jak to na wyspę: drogą wodną - stateczkiem, promem, taksówką wodną, żółtą nowojorską, taką na przykład jak ta:
Płynąć można z dwóch stron: od Nowego Jorku, pokazaną taksówką lub klasycznym promem, tudzież z New Jersey. Osobiście stawiam na to drugie rozwiązanie. Mniej ludzi, normalniejsi strażnicy, bilet na prom i na wyspę od ręki i przestrzeń większa. Kto wybierze przejażdżkę z Manhattanu, musi liczyć się z dłuuugaśnymi kolejkami, ściskiem, nerwami i przetrzepaniem jak na lotnisku, choć to ledwie wejście na prom. Strażnik czuje się ważny i z oddaniem wypełnia swoje obowiązki. W NJ też wypełnia, acz jakby z nieco mniejszym zaangażowaniem. Tylko paski obowiązkowo zdejmować trzeba. Co z rozrusznikami serca(?!) - nie wykluczam... Troszkę komedia, troszkę obawa, troszkę szaleńców jednak tu mieszka i drugie troszkę przybywa, to może tak ma być?!...
Bilety na koronę mieliśmy, się okazaliśmy wydrukiem, parking zapłacony, widoki popatrzone, wejściówka na stateczek nabyta, to na molo i czekamy, po uprzednich kontrolach wszelkich oczywiście. Pięknie jest. Słoneczko świeci. wiaterek delikatnie muska. Wchodzimy na pokład. Bez ścisku. Płyniemy.
Widzimy. Zbliżamy się. Jest coraz ciekawiej. Ona absolutnie robi wrażenie. I to niebo w chmurkowej piance.
Ludzie biegają od jednej burty do drugiej. Zdjęcia na potęgę. Co i rusz ktoś wchodzi w kadr. Nic to, obrobi się później, wytnie niepotrzebne. Opływamy wyspę, przystań jest nieco z zadniej strony, od NJ i oceanu.
Dopłynęliśmy, nie kołysze, jest szansa na cień...
Tak ją widzimy, wciąż od tylniej strony. Będzie pięknie. Idziemy za tłumem. Jednocześnie przybiło do nabrzeża kilka jednostek. Z NJ tylko ta nasza. Kolorowo jest, wesoło. Damy radę. Widać ludzi. To i my tam podążamy. Troszkę mąż goni, wzywa nas czas. Nasze wejściówki są wystawione na godzinę 13.00, po tym czasie przepadają. Zapasik mamy. Nie wiemy jednak, co nas czeka w środku. Podczas ostatniej mojej bytności Statua była zamknięta dla zwiedzających, pochodziliśmy tylko po wyspie. Mąż zaś dotarł na szczyt cokołu. To kiedyś.
Pod Statuą ustawiony jest duży, długi biały namiot. To główne wejście. Pierwsze bramki i taśmy. Hamerykanie kochają taśmy. Ja niestety za każdym razem kiedy w "nie" wchodzę, czuję się jak cielak prowadzony na rzeź. Zatem pierwsza straż i pierwsze kontrole. Wchodzimy głębiej. Ło matko, to budynek i schody. W każdym razie mur jest, nie brezent. I taśmy się kończą...Oglądamy ogromny znicz. Replika? Jedyny z bliska, jaki udało nam się zobaczyć. Ten wolnościowy tak bardzo, bardzo wysoko, niemal poza zasięgiem aparatu i oczu.
Kilka schodków i gniazdo strażnicze. Pokazujemy wydruki biletów i koniecznie nasze ID, prawo jazdy na ten przykład. Ale dlaczego?! Okazuje się na szczęście, że my to my, że jesteśmy również bezpiecznymi, godnymi zaufania turystami, nie stanowimy zagrożenia. Dostajemy w nagrodę papierowe bransoletki na ręce. Znaczy oznaczeni my. Idziemy dalej. Skoro zaobrączkowani, czyli na samiuśką koronę. A to oznacza, że torby wszelkie zostawiamy w podręcznym sejfie. Staś ma przednią zabawę. Schowek jest zamykany odciskiem kciuka, oczywiście Staśkowego kciuka. Możemy zabrać tylko aparat fotograficzny lub telefon jeśli jest aparatem (?!). To dla bezpieczeństwa.... Nie mam kieszeni i obroży na szyję do aparatu. Jestem zawiedziona. Przyjdzie taskać to ustrojstwo w rencach. Trudno. Wolę swój aparat, niż głuptaka mężowego. On wciąż się porusza i zamazania wychodzą. Nic to, my wybrańcy losu z wejściówkami zamawianymi na miesiące przed wyprawą ruszamy dalej. Stajemy przed dylematem: winda czy schody. Jaka winda (?), tam zresztą kolejka. Oczywiście wybieramy schody. Marne 300-dziesiąt stopni. Co to dla nas piechurów. Ponoć na schody może jednorazowo wchodzić określona liczna turystów. Widać przy nas to zmieniono. Tłum za nami, szczęśliwie przez chwilę przed nami nie. Idziemy. Zwyczajna klatka schodowa. Szaro pomalowana. Stopnie niezbyt wysokie, gumowane.Nieco duszno, ale idzie się przyjemnie. Przez pierwsze 200 stopni. Wyskoczył brak kondycji. Wstyd i sromota. Kolanka drżą. Rodzinka poszła dalej. Co to znaczy młodość. Umówiliśmy się spotkać na powierzchni bez schodów. To szczyt cokołu. Wokół taras widokowy. Kolanka nadal drżą, ale widoki przednie.cdn
(zdjęcia bez podpisów pochodzą z internetu)
Dużo tych punktów kontrolnych. Ale widoki musiały być wspaniałe -tylko pozazdrościć. Czekam na c.d. opowieści z wycieczki.
OdpowiedzUsuńwidoki są wspaniałe, a kontrole da się przeżyć, na szczęście.
Usuńpozdrawiam
W życiu nie przypuszczałam, że to niesie z sobą tyle komplikacji ;) To ja już chyba wolę na zdjęciach oglądać takie rzeczy! ;)
OdpowiedzUsuńale raz w życiu to się można pokomplikować, gdyż i czemu nie?!
UsuńTo jest jedno, niewielkie miejsce a tysiące chętnych do zwiedzania, no i jednak z lekka uzasadniony strach...
Z drugiej strony, to troszkę jak na koncercie rockowym, słychać, czuć, ale nie widać i dopiero na TV jest pełny obraz. Ze Statuą podobnie, detale widać tylko na powiększonych zdjęciach, jedyne czego brak na papierze to atmosfery, szumu fal, pisku mew, przestrzeni...
pozdrawiam cieplutko znad rzeki Hudson
Super wyprawa, ale czekam na relację z korony :-)
OdpowiedzUsuńbędzie, będzie...:)
UsuńMimo utrudnień rewelacyjna wyprawa. Zdjęcia i cała relacja-super. Teraz czekam na jeszcze.
OdpowiedzUsuńWróciłam killka postów wstecz i zachwyciłam się dzieciakami idącymi do szkoły. Cudowny haft. Czy dużym nietaktem byłoby prosić Cię o wzór??? Będę wdzięczna.
Pozdrawiam bardzo cieplutko i czekam na cd
nietakt to żaden, mniemam, że poszło...
Usuńpozdrawiam słonecznie
Zapomniałam napisać, że w ostatni weekend byłam w Krakowie i na Kazimierzu upowlowałam ramkę z xxx różą. Stara rameczka i piękny, mały hafcik. Od samego początku widziałam , że nie jest to ani płótno, ani len czy kanwa. I jak rozbroiłam rameczkę moim oczom ukazał się hafcik na plastikowej kanwie. Po raz pierwszy takie coś miałam w swoich łapkach i powiem szczerze, że zachwyciłam się. To tak w nawiązaniu do Twoich xxx dzieciaczków.
OdpowiedzUsuńPaaaaaaaaa
Ło matko, po Njujorkach się włóczę, a tak bardzo chciałabym zawędrować do Krakowa. Do bólu brakuje mi tego miasta...
Usuńa czy ta różyczka na plastiku to był pojedynczy motyw, czy też cała powierzchnia była zaxxxowana? Doświadczone Amerykanki potrafią cuda stworzyć na plastiku. Niesamowite formy, rewelacyjne wzory. Niejednokrotnie na różnorakich festynach oglądam, wzdycham i zachwycam się. Autorkami są najczęściej starsze panie, troszkę jak z książek F. Flagg.
pozdrawiam raz jeszcze
I ja byłam z Kajką w Krakowie :))) Umówione spotkanie miałyśmy :) Ale na Kazimierz już czasu brakło, bo wzywała Praga...
OdpowiedzUsuńCzyli podróżowalim: Ty po wyspie, ja po Pradze w ten sam czas :)
Wspaniała relacja, czekam na ciąg dalszy :)
się to nazywa przypadek czy zrządzenie?!
UsuńKiedy relacje z wyprawy? czekam niecierpliwie!
uściskuję
Relacji u mnie chyba nie będzie, bo pokpiłam sprawę i nie zabrałam aparatu. Raniutko przed wyjazdem jeszcze zdjęcia robiłam i baterie padły : ( Wprawdzie coś tam popstrykałam komórką, ale takich zdjęć to chyba raczej nie wrzucę, bo by wstyd był, no nie? Na dodatek kabelka do zgrania z komórki na laptop też nie mam... kupić wreszcie muszę... Ano... zobaczy się...
UsuńCmok w bok!
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń