... w te słowa rzekło starsze dziecię. Było to tak: w Nowy Rok wybraliśmy się na wycieczkę. Pogoda wiosenna. Słonko świeciło zachęcająco. Po tygodniu przerwy szkolnej należało to wykorzystać. Pogodę i wolny czas. Wybrali się. Przez taki most:
nad zatokę. Na maleńką rybacką wysepkę, co to na niej tylko smażalnie ryb. City Island się nazywa. Po drodze rozmawiamy o tym i o owym. W którymś momencie dziecko starsze (młodsze zajęte było plastycznie) odpowiadając na pytanie o koleżankę, użyło wyrażeń. Nie złośliwie i z niechęci. Bardziej dla podkreślenia nieważności tematu. Tate uprzejmie zwrócił uwagę, iż nie należy wypowiadać się o nikim lekceważąco, mame dorzuciła grosz o wysublimowanym słownictwie. Dziecię pomilczało, podumało, przefiltrowało myśli i uznało, że wszak my, znaczy rodzice, też się wypowiadamy, w sensie wyrażamy. Na takie dictum nie mogłam się zgodzić, co i dziecku zarzuciłam. Brak obiektywizmu i uczciwości oczywiście. Się może i czasem wyrażę, ale nigdy w mowie obcej. I tu przytaczam wypowiedź panny nadobnej:
"no ty mama nie, tylko tata, ale wy się tak kochacie, że was dwa to jak jedno!...!"
Małż przyhamował. Cóż za wzruszające słowa! Młodsze dodało: "niooo!" Co miało na myśli, nie wiemy. Córci podziękowaliśmy. Pewnie nawet nie wie za co. A to chyba jedna z najpiękniejszych obserwacji, jakie dziecko może uczynić we własnym domu, jedna z tych, która daje dziecku poczucie bezpieczeństwa i mam nadzieję siły!
Po latach wspólnego bycia Małż zrozumiał, że do żony należy podchodzić z dystansem i humorem. Kobieta jako towar nie do końca doskonały i raczej czyniony po macoszemu, pozwala sobie na utyskiwania, bzdyczenia i wszelkie inne tam takie. Mądry facet (ulubione ostatnio słówko moich maluchów) wie, że to silniejsze od niej, zatem nie warto stawać do zapasów. Lepiej przeczekać, czasem przytaknąć i rozśmieszyć. Korzyść obopólna. A może do tego dochodzi się z wiekiem? Córa w każdym razie umaiła nam początek roku i oby to była dobra wróżba na wszystkie kolejne dni!
Na wycieczce rybkę pojedli. Na wodę popatrzyli,
po plaży pomaszerowali,
pomarzli i do dom wrócili, kolejny wyjazd planując. Chałupę Gatsby'ego, tę co to już jej nie ma, chcemy następnym słonecznym razem "zobaczyć".
Lubię sobie wyobrażać, jak to onegdaj mogło być...
Ze spraw domowych - peany pochwalne będę wyśpiewywać na temat gara kuchennego, co to go od małżeńskiego Mikołaja otrzymałam. Się już spisał. Cielęcinka w nim gotowana - miękusia, delikatna, soczysta. Takiż ziemniaczek, z tym, że on akuratnie odpowiednio nierozgotowany. Tudzież marchewusia. To na pierwszy próbny ogień poszło. Co to za cudo? Taka oto kobyłka:
Gar do długiego gotowania ciepłem i chyba parą. Nie wiem, jak w Polsce może się nazywać. Wiem, że nastawiam żarełko rano, do roboty jadę. Wracam, a obiadek już gotowy. 4 godzinki samo się w sobie dusi, kolejne 3 trzyma ciepło. Nabędę gazetkę z przepisami. Może 70 dań wystarczy, by zadowolić rodzinę?!
Robótki ręczne nadal kwiczą. Od tygodnia obiecuję sobie za igłę się zabrać. Tylko wzoru jakoś brak. Odrzuca mnie też od szykowania mulin. Może się przedobrzyło. Na jeden kolor mam smaka. I kolor ten jest. Cudna zieleń w melanżu:
Męczy brak odpowiedniego schematu. Najpiękniejsza byłaby pokręcona choina, cała w zmyślnych wygibasach, np. taka:
Mąż przyjechał z pracy, można kłaść się spać.
Pozdrawiam gorąco!
ps. Gdyby ktoś był w posiadaniu schematu zamieszczonej choineczki i byłby skłonny podzielić się nim, byłabym dozgonnie wdzięczna!