środa, 30 maja 2012

(4)

I teraz nastąpi krótka przerwa. Jutro czyli dziś dziecko starsze ma koncert. Obecność oczywiście obowiązkowa. Córcia wybrała sobie jako instrument klarnet. Koncert jest uwieńczeniem rocznej pracy dzieci i nauczyciela. Zapowiada się przednio. Blisko 100 muzykantów. Na naszej wsi są trzy szkoły podstawowe. I uczniowie tychże szkół wystąpią razem. Kilka utworów zagrają wspólnie. Po kilka poszczególne szkoły. Osobno, chyba w ramach szkół, poszczególne instrumenty. Dodatkowo, osobno zagrają klasy piąte, osobno czwarte. Kasia ćwiczyła 6 utworów. W każdym buntuje się C. Prawdopodobnie coś z "klawiszem". Nie znam się na tym, ale jestem dumna ze swego dziecka!
W czwartek jadę z dzieckami na pływalnie, w piątek Kasia zdaje test na kolejny pas w karate, zielony. Obecność rodzicielska oczywiście obowiązkowa też. Czas prywatny dopiero w sobotę. Uf, dla mnie to troszkę zbyt dużo emocji. Już czuje napływ roztkliwień...
Pozdrawiam serdecznie, dziękuję za odwiedziny i pozostawione słowo, za wszystkie dobre, miłe myśli.
Odpowiedzi mailowe pozwolę sobie odłożyć do soboty. Karnie przepraszam!

wtorek, 29 maja 2012

poniedziałek, 28 maja 2012

Odsłona 2

Od rana za oknem żar. Mimo nocnych opadów i wyładowań ochłody brak. Minimalny wietrzyk. Acz pięknie jest. Szpakowate gonią wiewióry. Te z piskiem  uciekają, ogonami łomocząc. Cudnie jest. Jeszcze. Wbrew wcześniejszym założeniom mać angażowana jest do domowego życia. To sobie poodpoczywałam w samotności leniwej. Plany wycieczkowe, ew. robocze Małż zapodaje. Nie dam się. Zaległości korespondencyjne czas nadrobić i robótka wciąga. Postępy niewielkie. Acz wyłania się:
Pięknie dziękuję za życzenia odpoczynkowe i wsparcie wszelkie.
Miłego dzionka życzę!

niedziela, 27 maja 2012

Zastartowałam...

...chyba. W każdym razie po tygodniach bez nie tylko postawienia krzyżyka, ale nawet chęci myślenia o robótkach, zaczęłam. Ba, prac kilka. Cztery wzory przygotowane. Kanwa, nitki, wszystko opisane i czeka na działania czynne. Obecnie w toku pierwsza z prac. Zaczęta ostatnim rzutem na zegar, minutę przed dzisiaj. Lekko nie będzie. Wiem jednak, że pójdzie. I kolejne plany w głowie. Napór czuję!
Pierwsze jest takie malusie to:
Jurto dzień wolny od pracy. W domu zapowiedziane powszechne lenistwo. Znaczy to mniej więcej tyle, że będę tylko ja i moje robótki, z przerwami na czytanie. Tyle radości i zasłużonego odpoczynku. Gorąco jest, jeść się nie chce. To i gotować nie ma komu. Rodzinka się zagospodaruje i zostawi mamusię samopas. Chyba bardzo tego potrzebowałam.
Na okolicznych wsiach jutro oficjalne otwarcie sezony letniego. Kto żyw ucieka na łono. My dla odmiany zostajemy we własnym ogrodzie. Ależ się cieszę!
Pozdrawiam serdecznie, słonecznie, nie wilgotno (tego oszczędzę nawet wirtualnie, brrr) i życzę spokojnego, sytego tygodnia!

środa, 23 maja 2012

Niespodzianych piękności ciąg dalszy.

Rozpieszczana jestem. Sama nic nie robię, to dla odmiany dostaję cudność prezenty. Tym razem, świeżutko, prosto z paczuszki od Cornelki takie oto pięknoty:
Nie potrafię zdjęciem oddać ich uroku. Proszę jednak wierzyć - są absolutnie urzekające i zachwycająco piękne, dopieszczone, idealne i moje!
Pierwszy własny wafelek ze stojaczkiem. Wykonanie perfekcyjne. Ptaszory mają zawadiacko wyłupiaste patrzałki, a krzyżyki, mój Boh, nigdy tak równych nie uda mi się chyba postawić!. A jaki zadeczek, słodko wytłaczana biała tkaninka. Miodzio absolutne! Po wielokoroć!

Igielnik. Beż, natural. W każdym razie kolor rewelacja! I jaka delikatność na nim, każdy widzi. Potraktowany jako zawieszka wisi sobie w dorosłej sypialni i cieszy oczy styrane. Pięknie się prezentuje; na koralikowym oczku i z takimż powabnym kutasikiem. Igły nigdy w niego nie wbiję. Mowy o profanacji nie ma!
Nie wiem, jak nazywa się fachowo to czarowne coś. Faktem jest jednak, że wielokroć oglądałam na blogach i nie raz marzyłam sama być posiadaczką. Wciąż wyobraźni mi nie staje, jak to zrobić, ale co tam. Już swoje mam. Zachwycający delikatny błękit, właściwie, to rozmycie oceaniczne i te kolory narzucone...
Wisi w salonie. Łezką nieśmiało refleksuje, zachwyca! Przepiękne, tajemnicze COŚ.
Nie wiem, czym sobie na takie podarki zasłużyłam. Cornelka napisała, że to w podzięce za wymiankę świąteczną, co to kilka postów niżej o niej było. Ja wszak na taki rewanż nie zasłużyłam. Ot, kilka drobiazgów wysłałam, a dostałam perły najprawdziwsze! I jeszcze jedno jest ważne. Kiedy oglądałam prace Cornelki i Jej córki Damar, w skrytości ducha i całkiem z boczku pomarzywałam sobie, by kiedyś choć maleńką, drobniutką prackę od którejś z Nich mieć. Takie one piękne, wypieszczone, perfekcyjne, zachwycające. I mam! Ło matko, szczęściara ze mnie. Rozpieszczana jestem nieziemsko. To przez Moteczka, to przez Cornelkę.
Pani Kornelio, z całego serca, w zachwycie ciągłym - DZIĘKUJĘ!

Cudności w bajecznych kolorach...

... otrzymałam od Marysi, czyli od sławetnego Moteczka. Jestem zaskoczona, oniemiała i wzruszona! Piękna paczusia, szalenie energetyczna, zachwycająco zapakowana. Zapowiedź czarowna. Patrzyłam, wzdychałam, miziałam. Podoba się wszystko. I karnecik i cudności frywolne białe kółeczka, fikuśnie poplecione. Przyznam - oniemiałam!
A w środku, w końcu trzeba było otworzyć, szaleństwo!
 Cudownej urody serweta. Dla mnie! Boh mój słodki, od lat dziecięcych w rencach swych nie miałam serwety lnianej szydełkową koronka obrębionej. Chora jestem na len. Uwielbiam szydełkowe wykończenia, a tu jeszcze takie geometryczne cudności kwiaty. Szukam dla niej miejsca. Się zawezmę, zmobilizuje i znajdę. Póki co chodzi mi po głowie pomysł, by w ramkę wrzucić i na wysokości ócz powiesić. Nie mam stoliczków, wolnych półeczek, a serwetusia cuuudo! Leży, choć nie zdradzę gdzie i cieszy mnie swym pięknem. Zerkam co i chwila!
I kolejne zachwyty to frywolne zakładki do książki dwie. Zdradziłam Marysi, że nie dalej jak jakieś 2-3 tygodnie temu pierwszy raz w życiu widziałam naocznie frywolitkową pracę. Zaskoczyła mnie delikatność, wręcz mgielność jej. Macałam, miziałam, wzdychałam. Osoby dziwnie patrzyły, a ja nie mogłam się powstrzymać. Kiedyś już coś podobnego przeżyłam. Wtedy był to najprawdziwszy jedwab. Oniemiał mnie tak, jak teraz frywolitka. Doznania absolutnie nie do opisania. Nie potrafię. Ale szczęśliwa jestem niezmiernie, że i ja mam swoja własna frywolitkę.
Największą przyjemność sprawia mi trzymania ich razem wespół. Najpiękniej mi się komponują!
... że jednak czytam kilka książek jednocześnie...
Marysiu, dziękuję Ci przecudnie. Sprawiłaś mi radość niebotyczną. To prawie transy! I jeszcze jedna ważna rzecz. Marysia starała się wstrzelić w moje ulubione kolory. Nie pamiętam, czy kiedyś już gdzieś wspominałam, ale na punkcie czerwonego chopla mam. Słowo nieeleganckie, acz stuprocentowo trafione. Kocham dziką, żywą czerwień! Zachłannie!Jest też jedno zestawienie kolorystyczne, które od lat niepamiętnych rzuca mnie na kolana. To bardzo konkretny odcień błękitu połączony z czekoladowym brązem.
 Marysiu, jesteś Wielka!!!
DZIĘKUJĘ CUDNIE!

wtorek, 22 maja 2012

cudo natury...

Tak dawno mnie tu nie było, że nie zauważyłam zmian, jakie nastały w bloggerowych kulisach. Jakieś dziwne to. Nie wiem doprawdy, w jakim celu zmienia się coś, co było dobre i sprawdzone, a zmienia na dodatek na dziwne...?
No, ale ja niedzisiejsza jestem i raczej z dawnego kostycznego pokolenia. Nie o tym jednak chciałam pisać. Maleńkimi kroczkami wracam do świata blogowego i do świata w ogóle. Sesja i egzaminy już za mną. Jestem z siebie dumna, acz i wymęczona. Wszelkie uroczystości urodzinowo-komunijne też za nami. Koniec roku szkolnego jednej z dzieckowych szkół też. To teraz soboty już w całości należą do nas. Za chwilkę koniec szkoły głównej. Jak ten czas pędzi... W tym tygodniu dłuugi weekend. Dla moich maluchów baaaardzo dłuugi. Zaczyna się w środę w południe - skrócone lekcje i skończy dopiero w przyszłą środę. Ja mam niestety tylko jeden wolny dzień. I gdzie jest sprawiedliwość dziejowa? Chyba jej nie ma. W każdym razie wraz z tym weekendem rozpoczyna się sezon letni! My go już rozpoczęliśmy. W minioną niedzielę wybraliśmy się do sąsiadów oglądać ichsze cuda natury. Sąsiedzi to Pensylwania, a cuda to wodospady. Niby nic a cieszy. Rzecz się dzieje w Appalachach. Cudność. Cisza, zapachy jak w kraju rodzimym. To leśne, to traw po łąkach koszonych; traw tych co to zielem wszelkim przeplecione. W lesie wzniesienia i obniżenia, wszak górzysty teren to. Spokój, żywej ludzkiej istoty. W świadomości, że za krzakiem zwierz dziki czaić się może. I szumy, co tam szumy, grzmoty wodospadów. Tym razem dwóch. Las też piękny. Dziki, jak amazoński. Zieleń niemożliwie syta, świeża, soczysta. Iglaste, "liściaste" i egzotyczne liście plątały się wespół. Powietrza za grosz. Dzika wilgoć, a wysoko nad głowami ptasie skrzeki. Szok zapierający dech... Początek wyprawy i urokliwe strumyki

Dochodzimy do pierwszego z dwóch wodospadów. Jest absolutnie czarowny i uwodzicielski w swej skromności!


Dalej "amazońskim" lasem podążamy w górę..


 Ta chałupka jest na samym najpierwszym początku wyprawy i nosi nazwę drugiego z wodospadów, usytuowanego zdecydowanie wyżej i będącego zdecydowanie większym...
Po 244 stopniach mozolimy się w górę, by podziwiać cudo natury z różnych wyższych i bocznych perspektyw...




I to by było dzisiaj na tyle. Wracam z raju na ziemię i wkręcam się w wir pracowniczego życia.
Pozdrawiam gorąco, z odrobiną okolicznej parówki...
ps. robótkowo zastój. Oczy nadwErężone.