środa, 25 czerwca 2014

"Stasiu" of Liberty

czyli wycieczka na środek rzeki.  
Wycieczka w jeden z pięknych słonecznych sobotnich dni. Zielona pani, jak nazywa statuę dziecko młodsze, pierwszy raz widziana przez syna z bliska, nadotykalnie. Dotychczas widział tylko z oddali. Kasia nie pamięta pierwszej wyprawy. Okazją było ponowne otwarcie wejścia na koronę. Choć po prawdzie, otwarto ją dawno. Bilety zamówiliśmy blisko 3 miesiące temu.
 Dla mnie wspaniała wyprawa. Niemal cały dzień albo na rzece, albo na wyspie. Słońce, wiaterek, poezja i widoki. Nieprzebrane tłumy turystów. Każdy pstryka, się ustawia. Nie tylko się, statywy też. Ludzie chodzą, siedzą, stoją, patrzą na statuę, na rzekę, na się wzajemnie. Pojedynczo i zbiorowo. Co niektórzy niecierpliwie patrzą na przystań i wyczekują upragnionego promu, by już odpłynąć, ochłonąć, pomedytować lub zapomnieć. Wycieczka na Statuę Wolności może być nie lada przeżyciem (nie zawsze miłym). Zależy co się chce oglądać i skąd się przybyło. Przybyć można w jeden sposób, jak to na wyspę: drogą wodną - stateczkiem, promem, taksówką wodną, żółtą nowojorską, taką na przykład jak ta:
Płynąć można z dwóch stron: od Nowego Jorku, pokazaną taksówką lub klasycznym promem, tudzież z New Jersey. Osobiście stawiam na to drugie rozwiązanie. Mniej ludzi, normalniejsi strażnicy, bilet na prom i na wyspę od ręki i przestrzeń większa. Kto wybierze przejażdżkę z Manhattanu, musi liczyć się z dłuuugaśnymi kolejkami, ściskiem, nerwami i przetrzepaniem jak na lotnisku, choć to ledwie wejście na prom. Strażnik czuje się ważny i z oddaniem wypełnia swoje obowiązki. W NJ też wypełnia, acz jakby z nieco mniejszym zaangażowaniem. Tylko paski obowiązkowo zdejmować trzeba. Co z rozrusznikami serca(?!) - nie wykluczam... Troszkę komedia, troszkę obawa, troszkę szaleńców jednak tu mieszka i drugie troszkę przybywa, to może tak ma być?!...
Bilety na koronę mieliśmy, się okazaliśmy wydrukiem, parking zapłacony, widoki popatrzone, wejściówka na stateczek nabyta, to na molo i czekamy, po uprzednich kontrolach wszelkich oczywiście. Pięknie jest. Słoneczko świeci. wiaterek delikatnie muska. Wchodzimy na pokład. Bez ścisku. Płyniemy.
 Widzimy. Zbliżamy się. Jest coraz ciekawiej. Ona absolutnie robi wrażenie. I to niebo w chmurkowej piance.
 Ludzie biegają od jednej burty do drugiej. Zdjęcia na potęgę. Co i rusz ktoś wchodzi w kadr. Nic to, obrobi się później, wytnie niepotrzebne. Opływamy wyspę, przystań jest nieco z zadniej strony, od NJ i oceanu.
Dopłynęliśmy, nie kołysze, jest szansa na cień...
Tak ją widzimy, wciąż od tylniej strony. Będzie pięknie. Idziemy za tłumem. Jednocześnie przybiło do nabrzeża kilka jednostek. Z NJ tylko ta nasza. Kolorowo jest, wesoło. Damy radę. Widać ludzi. To i my tam podążamy. Troszkę mąż goni, wzywa nas czas. Nasze wejściówki są wystawione na godzinę 13.00, po tym czasie przepadają. Zapasik mamy. Nie wiemy jednak, co nas czeka w środku. Podczas ostatniej mojej bytności Statua była zamknięta dla zwiedzających, pochodziliśmy tylko po wyspie. Mąż zaś dotarł na szczyt cokołu. To kiedyś.
 Pod Statuą ustawiony jest duży, długi biały namiot. To główne wejście. Pierwsze bramki i taśmy. Hamerykanie kochają taśmy. Ja niestety za każdym razem kiedy w "nie" wchodzę, czuję się jak cielak prowadzony na rzeź. Zatem pierwsza straż i pierwsze kontrole. Wchodzimy głębiej. Ło matko, to budynek i schody. W każdym razie mur jest, nie brezent. I taśmy się kończą...Oglądamy ogromny znicz. Replika? Jedyny z bliska, jaki udało nam się zobaczyć. Ten wolnościowy tak bardzo, bardzo wysoko, niemal poza zasięgiem aparatu i oczu.
Kilka schodków i gniazdo strażnicze. Pokazujemy wydruki biletów i koniecznie nasze ID, prawo jazdy na ten przykład. Ale dlaczego?! Okazuje się na szczęście, że my to my, że jesteśmy również bezpiecznymi, godnymi zaufania turystami, nie stanowimy zagrożenia.  Dostajemy w nagrodę papierowe bransoletki na ręce. Znaczy oznaczeni my. Idziemy dalej. Skoro zaobrączkowani, czyli na samiuśką koronę. A to oznacza, że torby wszelkie zostawiamy w podręcznym sejfie. Staś ma przednią zabawę. Schowek jest zamykany odciskiem kciuka, oczywiście Staśkowego kciuka. Możemy zabrać tylko aparat fotograficzny lub telefon jeśli jest aparatem (?!). To dla bezpieczeństwa.... Nie mam kieszeni i obroży na szyję do aparatu. Jestem zawiedziona. Przyjdzie taskać to ustrojstwo w rencach. Trudno. Wolę swój aparat, niż głuptaka mężowego. On wciąż się porusza i zamazania wychodzą. Nic to, my wybrańcy losu z wejściówkami zamawianymi na miesiące przed wyprawą ruszamy dalej. Stajemy przed dylematem: winda czy schody. Jaka winda (?), tam zresztą kolejka. Oczywiście wybieramy schody. Marne 300-dziesiąt stopni. Co to dla nas piechurów. Ponoć na schody może jednorazowo wchodzić określona liczna turystów. Widać przy nas to zmieniono. Tłum za nami, szczęśliwie przez chwilę przed nami nie. Idziemy. Zwyczajna klatka schodowa. Szaro pomalowana. Stopnie niezbyt wysokie, gumowane.Nieco duszno, ale idzie się przyjemnie. Przez pierwsze 200 stopni. Wyskoczył brak kondycji. Wstyd i sromota. Kolanka drżą. Rodzinka poszła dalej. Co to znaczy młodość. Umówiliśmy się spotkać na powierzchni bez schodów. To szczyt cokołu. Wokół taras widokowy. Kolanka nadal drżą, ale widoki przednie.
cdn
(zdjęcia bez podpisów pochodzą z internetu)

14 komentarzy:

  1. Dużo tych punktów kontrolnych. Ale widoki musiały być wspaniałe -tylko pozazdrościć. Czekam na c.d. opowieści z wycieczki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. widoki są wspaniałe, a kontrole da się przeżyć, na szczęście.
      pozdrawiam

      Usuń
  2. W życiu nie przypuszczałam, że to niesie z sobą tyle komplikacji ;) To ja już chyba wolę na zdjęciach oglądać takie rzeczy! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ale raz w życiu to się można pokomplikować, gdyż i czemu nie?!
      To jest jedno, niewielkie miejsce a tysiące chętnych do zwiedzania, no i jednak z lekka uzasadniony strach...
      Z drugiej strony, to troszkę jak na koncercie rockowym, słychać, czuć, ale nie widać i dopiero na TV jest pełny obraz. Ze Statuą podobnie, detale widać tylko na powiększonych zdjęciach, jedyne czego brak na papierze to atmosfery, szumu fal, pisku mew, przestrzeni...
      pozdrawiam cieplutko znad rzeki Hudson

      Usuń
  3. Super wyprawa, ale czekam na relację z korony :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Mimo utrudnień rewelacyjna wyprawa. Zdjęcia i cała relacja-super. Teraz czekam na jeszcze.
    Wróciłam killka postów wstecz i zachwyciłam się dzieciakami idącymi do szkoły. Cudowny haft. Czy dużym nietaktem byłoby prosić Cię o wzór??? Będę wdzięczna.
    Pozdrawiam bardzo cieplutko i czekam na cd

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nietakt to żaden, mniemam, że poszło...
      pozdrawiam słonecznie

      Usuń
  5. Zapomniałam napisać, że w ostatni weekend byłam w Krakowie i na Kazimierzu upowlowałam ramkę z xxx różą. Stara rameczka i piękny, mały hafcik. Od samego początku widziałam , że nie jest to ani płótno, ani len czy kanwa. I jak rozbroiłam rameczkę moim oczom ukazał się hafcik na plastikowej kanwie. Po raz pierwszy takie coś miałam w swoich łapkach i powiem szczerze, że zachwyciłam się. To tak w nawiązaniu do Twoich xxx dzieciaczków.
    Paaaaaaaaa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ło matko, po Njujorkach się włóczę, a tak bardzo chciałabym zawędrować do Krakowa. Do bólu brakuje mi tego miasta...
      a czy ta różyczka na plastiku to był pojedynczy motyw, czy też cała powierzchnia była zaxxxowana? Doświadczone Amerykanki potrafią cuda stworzyć na plastiku. Niesamowite formy, rewelacyjne wzory. Niejednokrotnie na różnorakich festynach oglądam, wzdycham i zachwycam się. Autorkami są najczęściej starsze panie, troszkę jak z książek F. Flagg.
      pozdrawiam raz jeszcze

      Usuń
  6. I ja byłam z Kajką w Krakowie :))) Umówione spotkanie miałyśmy :) Ale na Kazimierz już czasu brakło, bo wzywała Praga...
    Czyli podróżowalim: Ty po wyspie, ja po Pradze w ten sam czas :)
    Wspaniała relacja, czekam na ciąg dalszy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. się to nazywa przypadek czy zrządzenie?!
      Kiedy relacje z wyprawy? czekam niecierpliwie!
      uściskuję

      Usuń
    2. Relacji u mnie chyba nie będzie, bo pokpiłam sprawę i nie zabrałam aparatu. Raniutko przed wyjazdem jeszcze zdjęcia robiłam i baterie padły : ( Wprawdzie coś tam popstrykałam komórką, ale takich zdjęć to chyba raczej nie wrzucę, bo by wstyd był, no nie? Na dodatek kabelka do zgrania z komórki na laptop też nie mam... kupić wreszcie muszę... Ano... zobaczy się...
      Cmok w bok!

      Usuń
  7. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń